Wiatrem o sile do 56 węzłów przywitała nas Teneryfa. Oczywiście przeczekaliśmy wietrzną sobotę w przyjaznym Puerto Deportivo Radazul, obserwując zmagania żeglarzy próbujących wejść do nawietrznej mariny.
Czy powinno się wchodzić do portu w takich warunkach? Jak przygotować jacht i załogę do takich nieprzewidywalnych i ekstremalnych sytuacji?
Te pytania jeszcze dzisiaj cisną się do głowy na wspomnienie dantejskich scen.
Zdemolowane i poobijane jachty, przerażeni ludzie.
Czasami mam poczucie, że skipperzy mylą żeglarstwo z prowadzeniem samochodu. Niektórzy, miast sternikami, powinni nazywać się kierowcami żaglówek (i to kierowcami słabymi).
Prosty przykład – zerknijcie na tytułową fotkę do tego artykułu – zupełnie nieprzygotowany jacht: rozstawione bimini i sprayhood, niesklarowane cumy, odbijacze powieszone za wysoko…
Ze wszystkich kilkunastu jachtów, tylko jeden!!! wszedł w pełnej gotowości, sklarowany jak należy i z pomysłem – czytaj – wykorzystał liny cumownicze i szpringi do nakierowania i zabezpieczenia łodzi swojej i cudzych.
Na pytanie „czy wchodzić do nawietrznej mariny w takich warunkach?” Odpowiedź jest prosta: NIE! Tym bardziej, że 10Mm dalej osłonięty port z dużym awanportem dawał bezpieczeństwo i ochronę.
Bezmyślność i ignorancja kapitanów jest nieprawdopodobna.
Wieczorem, w barze, jedna z załóg (niestety polska) chwaliła się zdjęciami ze swojego „wejścia”, zrobionymi przez turystów. Na fotkach widać jak uderzają swoją burtą w trzy zacumowane jachty…
Mam nadzieję, że gdy opadną emocje, uczestnikom tych zdarzeń nasuną się refleksje.
My za to, pełni pokory dla żywiołu i skoncentrowani, halsujemy ku wymarzonej El Hierro – malutkiej wyspie przez wieki uznawanej za koniec starego świata.
Pozdrawiamy serdecznie wszystkich sympatyków i przyjaciół spod ogromnego klifu Puerto Vueltas! Ahoj!