Uroczyste podniesienie bander na Saborze
„Żeglarska podróż ze smakiem 

autor: Magdalena Prech
Bardzo osobista i wielce subiektywna relacja z żeglugi wokół Wysp Kanaryjskich z Grupą Wodną, 23.11- 7.12.2013

Prolog: „Polak potrafi”
Początek. Choć właściwie nie do końca zupełny początek. To już moja kolejna wyprawa morska z Grupą Wodną. Co sprawia, że wracam? Między innymi smakowanie. Ale nie tylko. 

Zacznijmy zatem od początku.
Wyprawa żeglarska rozpoczyna się, można rzec, urzędniczo….

Około południa samolot ląduje w stolicy Wysp Kanaryjskich, Santa Cruz. Na lotnisku wynajmujemy samochód (warto mieć rezerwację, choć nam udało się zdobyć auto pięcioosobowe w dobrej cenie ☺ bez uprzedniego rezerwowania).
Ruszamy do miasta – na początek chcemy uzupełnić nasz ekwipunek. I pierwsze zaskoczenie – w Decathlonie w Santa Cruz można kupić, co tylko dusza zapragnie. Mnogość oferty sprawia, że musimy mocno trzymać portfele, a i tak wychodzimy obładowani pasami i obciążnikami do nurkowania, klapkami, ręcznikami. Łakomym wzrokiem spoglądamy na kusze, ale przede wszystkim wciąż brakuje nam najważniejszego dokumentu: pozwolenia na podwodne łowiectwo. A spearfishing to dodatkowy pomysł na tę wyprawę.

Dzięki uprzejmości pracowników sklepu, wiemy już, gdzie owo pozwolenie możemy zdobyć. Albo, jak się później okazuje, tak nam się przynajmniej wydaje. Poszukiwania Urzędu Miasta i Departamentu Łowiectwa zajmują nam ponad półtorej godziny. Krążymy w upale odsyłani od Annasza do Kajfasza. W końcu… jest! Zachwyceni wkraczamy około 13.30 (godzina jest istotna) do niewielkiego pokoju i …  natrafiamy na niczym niezmącony urzędniczy spokój i procedurę: aby otrzymać licencję potrzebujemy przedstawić zaświadczenie lekarskie w języku hiszpańskim o  dobrym stanie zdrowia potencjalnego łowcy oraz uiścić stosowną opłatę w banku.  A urząd pracuje do… 14.00. Na opłatę byliśmy przygotowani, ale zaświadczenie lekarskie? Skąd je wyczarować? Zaczynamy dyskutować z Hiszpanem o zasadności  wymogów – a nuż się uda?   

Pan urzędnik traktuje nas uprzejmie, jednak bardzo stanowczo. Szybko orientujemy się, że negocjacje zmniejszają nasze szanse „zmieszczenia się” w czasie i zmieniamy strategię. Pracownik departamentu pomaga nam znaleźć lekarza w pobliżu urzędu, niemniej powątpiewa w możliwość domknięcia sprawy w niespełna 20 minut. Cóż, nic dziwnego, wypisanie dokumentów niezbędnych w poradni i banku zajmuje niemówiącej po angielsku pani sporo czasu, zwłaszcza, że mamy kłopoty ze sformułowaniem stałego adresu na wyspach (jak można mieszkać na jachcie?).      W końcu, używając międzynarodowego języka gestów, dopełniamy wstępnych formalności i jesteśmy gotowi do dalszej części akcji „licencja”. Nie mamy przy tym żadnych wątpliwości, że punktualnie o 14.00 zamkną się drzwi urzędu i pocałujemy klamkę z zewnątrz. Zatem decyzja jest prosta – kapitan pędzi do lekarza, ja do banku – około 13.42 ruszamy sprintem w dwóch przeciwległych kierunkach. 

Minę hiszpańskich urzędników, gdy po niespełna piętnastu minutach staliśmy w pokoju z dowodem wpłaty i stosownym zaświadczeniem lekarskim, łatwo można sobie wyobrazić ☺. Zdumienie i niedowierzanie malujące się ich twarzach – bezcenne. Ale i uznanie dla naszej szybkości. Polak potrafi! A my zadyszani, zagotowani w upale, aczkolwiek szczęśliwi, wychodzimy z licencją na podwodne łowiectwo w zębach! Śmiejemy się głośno, wzbudzając zainteresowanie przechodniów. Hurra!  Będziemy mogli legalnie karmić załogę!  Oprócz smaku potu, na języku czuję już smak tuńczyków! Pierwsza flanka zdobyta ☺.

Dzień pierwszy : „Adios, Radazul

Od rana czuję dreszczyk emocji – wszak to mój pierwszy rejs oceaniczny! Do tej pory tylko morza. Początek wyprawy rodzi wiele pytań. Czym odciśnie się ona w masie moich przeżyć? Jaką część mojej historii zapisze? Czego nowego doświadczę i posmakuję? 

Marzy mi się super załoga oraz dużo robienia „nic” (ale czy ja tak potrafię?),  a całość przyprawiona dość pikantnie. Marzy mi się smak tej wyprawy na początku delikatny, okrągły i doskonale zrównoważony słodyczą leniuchowania i ostrością ekscytacji, a im dalej w las, tym bardziej drapiący podniebienie duszy palącą potrzebą poznawania nowego i dokonania szalonego. Taki mam apetyt.

Apetyt rośnie z chwilą dołączania kolejnych członków załogi, jest nas dziewięcioro, cztery niewiasty, czterech chłopa i kapitan Marcin. Wszyscy młodzi lub bardzo młodzi ☺, żądni przygody i gotowi na nieznane. Pierwsze wrażenie – ciekawi i bardzo różnorodni ludzie. Wygląda na to, że spędzimy razem dobry, inspirujący czas. 

Już pierwsze zakupy ujawniają różnice kulinarne i osobowościowe, w sklepie trwają dyskusje co do zasadności kupowania szprotek w puszkach i wyboru dżemów. W końcu osiągamy konsensus i wracamy obładowanym samochodem do portu. To dobry znak, pierwsze negocjacje i konsensus.

Kapitan już wczoraj „odebrał” żaglówkę – Oceanis 473  o zmysłowej nazwie „Sabor”, czyli smakwięc dzisiaj pozostaje nam szybki przegląd wyposażenia kuchni damskim okiem (uczynni chłopcy z Alborana – armatora naszej łajby sprawnie spełniają nasze prośby). Wczesnym popołudniem jesteśmy gotowi do startu.  Przeszkoleni z podstaw obsługi naszego „domu”, zaznajomieni z zasadami bezpieczeństwa. To już czwarty mój rejs z kpt. Trudnowskim stąd wiem, że kwestia bezpieczeństwa jest „najpierwsza” na liście jego priorytetów. Jeszcze tylko wciągnięcie bandery – do góry wędruje flaga Polski oraz flaga Grupy Wodnej. Stoimy wszyscy ubrani w stylowe granatowe koszulki z napisem: „Atlantic Ocean Cruise Around the Canarian Islands 2013”, dumni i wyprostowani, odprowadzając wzrokiem banderę. To rejs turystyczny, a jednak wzruszenie chwyta za gardło, podniosły nastrój na chwilę udziela się nam wszystkim. Czujemy, że ten wspólnie celebrowany gest wciągnięcia bandery stanowi zaczyn dobrej wyprawy, że już „pączkuje” załoga, która poprowadzi tę łódź po falach, bawiąc się przy tym świetnie. A na razie uśmiechamy się do obiektywu – jeszcze bladolicy, wymęczeni polską szarością oraz długą podrożą. To wszystko ma się wkrótce zmienić…

Około 17-tej cumy wędrują na pokład i Sabor odpływa. Gotowi na dwie doby żeglowania, obieramy kurs na La Graciosę – niewielką wyspę położoną na północ od Lanzarote

Wieje zacnie, 12-15 węzłów (w porywach do 20-tu), półwiatr do baksztagu. Przypominam sobie słowa bosmana w porcie, który przekazując łódź, powiedział: „ona nie jest najnowsza (2002), ale jest bardzo szybka i sprawna”. I fakt, łajba tnie fale zdecydowanie, jest zrywna i lekka, płyniemy z prędkością 9-10, w porywach do 12-tu węzłów. Żagle zrefowane, prujemy (to właściwe słowo) lewym halsem.  Tak, to urok żeglarstwa dalekomorskiego i oceanicznego – łapiesz wiatr i niekiedy jednym halsem płyniesz aż do celu.

Cała załoga na zewnątrz, cieszymy się jak dzieci, podziwiając otoczenie. Od początku z admiracją chłonę widoki szeroko otwartymi oczami. Błędnik nieco mniej zachwycony, buntuje się lekkimi mdłościami i nasiloną sennością. I tak mam szczęście, stosunkowo dobrze znoszę bujanie. Niektórzy z nas, niestety, silniej odczuwają kołysanie i bardzo szybko dzielą się z Neptunem obiadem. Ha, nie mijają 2-3 godziny i już mamy na pokładzie „prezesa” rejsu, którym zostaje… pierwszy oficer ☺. Cóż, kołysanie daje się we znaki wszystkim przez najbliższe 25 godzin.  Jeszcze o tym nie wiemy, ale w późniejszych dniach będziemy je znacznie lepiej  znosić.  A na razie, kto może, leży w kajucie i się nie rusza.

Zbliża się zmrok i choć chciałoby się jeszcze wysunąć czułki ciekawości i pogaworzyć z dopiero poznanymi ludźmi (na razie mamy etap wzajemnego „obwąchiwania się”), jednak potrzebujemy rozłożyć siły przed długim przepłynięciem. Dzielimy się na nocne wachty, mi przypada pierwsza. Pozostała część załogi odpoczywa. Płyniemy bardzo równo, spokojnie i kiwająco, oczy same mi się zamykają. Resztkami silnej woli utrzymuję je otwarte. Rozmawiamy – to pomaga pozostać czujnym i nie zasnąć. Mimo znużenia czuję już magię żeglowania – ciemność, cisza, wiatr zaplątany we włosy i płótna żagli, niebo z tysiącem gwiazd. Odnoszę wrażenie, że wszechświat jednoczy się z nami całym sobą.

Dzień drugi : „Nie wiesz o mnie, że…”

Poranek budzi nas słońcem gdzieś w przestrzeni szmaragdowej, jednocześnie wachtowi donoszą, że w nocy na oceanie jakimś cudem znalazł nas deszcz. Rozpoczyna się kolejny kawałek pływania. Z wiadomych względów, przez cały dzień największym powodzeniem cieszą się sucharki z dżemem i herbata. Natomiast widać już światełko w tunelu… habituacja robi swoje w układzie równowagi, przyzwyczajamy się do bujania i czujemy się już coraz stabilniej. 

Piękna pogoda wyciąga wszystkich na pokład i na początku „z pewną dozą nieśmiałości”, a za moment już bardzo szczerze i otwarcie zaczynamy opowiadać swoje historie. Gra „nie wiecie o mnie, że…” oraz inne pogaduchy pozwalają przyjrzeć się sobie i zadzierzgnąć pierwsze fastrygi sympatii. Tak, żeglarstwo od zarania oprócz niezaprzeczalnych zalet podróżniczo – transportowych, możliwości zwiedzania świata i odpoczynku, oferuje jedną z najlepszych lekcji współpracy, elastyczności i wzajemnej tolerancji. My stanowimy grupę bardzo różnorodną i kolorową – od  małomównych obserwatorów do  nadaktywnych  gawędziarzy, którym buzia się nie zamyka. Jedni mają zawsze rację, inni dyrygują, jeszcze inni przyglądają się z boku. Ta różnorodność charakterów jest fascynująca, wymaga jednak taktu i niekiedy… powściągliwości. Natomiast najważniejsze, że buduje się ekipa. Ekipa ludzi ciekawych świata i urzeczonych możliwością wspólnego spędzenia czasu. Czujemy się coraz mniej skrępowani, coraz szczerzej rozmawiamy, swobodna atmosfera otwiera nasze serca i usta.

Żartujący (na szczęście wszyscy mamy poczucie humoru), uwodzący i uwiedzeni żywą pogawędką, w ostatniej chwili wypatrujemy żółwia morskiego, doskonalącego styl grzbietowy niczym Radek Kawęcki i z lekkością machającego nam kończyną.  Tak nagle, jak się pojawia, tak i znika pod wodą. Ha, czujniejsi przeczesujemy wzrokiem fale w poszukiwaniu innych mieszkańców oceanu. I po jakimś czasie eureka: delfiny na 1-szej! Krótko jest nam dane cieszyć się ich towarzystwem, gdyż zmierzały w przeciwnym kierunku, nie podjęły zabawy mimo zachęty wokalnej i…lekceważąco odpłynęły w siną dal.  Widać miały ważniejsze sprawy na głowie. 

Pojawienie się tych ssaków wzbudza zawsze dużo dobrej energii oraz wspomnień z poprzednich rejsów z delfinami przy burcie, więc na takich i innych radosnych opowieściach czas mija nam błyskawicznie. I nim się spostrzegamy, po około 25-ciu  godzinach od wypłynięcia z Radazul, docieramy do celu. Wypatrujemy świateł portu Caleta del Sebo na małej wyspie La Graciosa. Ha, takiego tempa się nie spodziewałam. Nikt się nie spodziewał. Super, dostajemy od czasoprzestrzeni  jeden dzień w prezencie. Sukces świętujemy kolacją, winem i spacerami w kanaryjskiej mżawce. I uwaga! Wypatrujemy ryb ☺.

Dzień trzeci: „Mądrej głowy włos się nie trzyma”

Pogoda w kratkę, czarujemy słońce, by zechciało wyjrzeć zza chmur. Wieje zdecydowanie. Decyzją – dowolność spędzania czasu. Kilka osób wybiera się na długi spacer do pobliskiej miejscowości Pedro Barba (na La Graciosie – wyspie o powierzchni 29 km2 znajdują się tylko dwie miejscowości: Caleta del Sebo i Pedro Barba), część załogi znalazła zaciszne miejsca na plaży i popróbuje kąpieli, kapitan łapie ryby, a Janek… spełnia swoje marzenie i… goli głowę na łyso! Kiedy poprosił o nożyczki, do głowy mi nie wpadło, w jakim celu. Gdy po godzinie nadal okupował toaletę, zaczynam się niepokoić. Może zemdlał. Odzywa się we mnie wewnętrzna „matka martwiąca się”. I nagle z kabiny wychodzi… Miś Barei! Cudownie łysy Janek. O rany!

Janek w roli Misia;-) Mirrador del Rio

Niekiedy potrzebujemy zmiany otoczenia, oderwania się od codzienności, innej energii czy nowego impulsu, by spełnić marzenie, którego wcześniej nie mieliśmy okazji lub odwagi zrealizować. 

Spoglądam z uśmiechem na zadowolonego z siebie Janka czule gładzącego swoją czaszkę i ponownie zastanawiam się, którą dawno niestrojoną moją strunę poruszy ta wyprawa? Jaką tęsknotę obudzi? Marzy mi się podwodne kontemplowanie tańca z rybami. Czy tylko to?  Może tak, może nie…

Z zadumy wyrywa mnie proza życia, a właściwie smak tej wyprawy – ryby! Wraca kapitan z łupem, któremu (łupowi, oczywiście) należy się zacna ostatnia droga na patelnię, czyli obróbka skrawaniem oraz obróbka cieplna ☺. Chwytamy z Bartkiem za noże i sprawnie oprawiamy zdobycz. Marznę przeraźliwie z powodu wiatru, ale ryby gotowe, przyprawione czekają na usmażenie.

Dorady, Barrakuda i Cefale… to był połów! Ponad 20 kg świeżutkich ryb...

Wieczorem z dziką rozkoszą konsumujemy cefale i dorady (na smak świeżej ryby z patelni czekałam cały rok!), celebrując zacnie pierwsze kroki synka Aśki (nie mylić z Dżoaną, mamy bowiem dwie Joanny na pokładzie). Tak, przygoda przygodą, jednak każdy z nas codziennie oczekuje wieści z domu, zapewnienia, że wszystko w porządku. Moi synowie donoszą, że życie biegnie swoim utartym torem, więc mogę spokojnie cieszyć się rejsem. 

Kiedy wieczorem przechadzam się po kompletnie wyludnionym porcie (całą wyspę zamieszkuje tylko około 700 mieszkańców, ruch turystyczny o tej porze roku jest minimalny, w kawiarniach główne lokalesi w ilościach aptekarskich), chłonę leniwą atmosferę maleńkiej wyspy z jej żółwią powolnością. Siedzę na nadbrzeżu i dyndam nogami jak dziewczynka. Męczona w Polsce alergią, tutaj zaczynam oddychać przez nos, wraca mi węch, czuję zapach wody, zapach deszczu, zapach mokrego piasku i moich mokrych włosów.  Wartość dodana rejsowych wojaży.

Cisza i spokój, mimo wiatru. I coraz mniejszy zgiełk w mojej głowie, coraz słabiej wołają do mnie codzienne sprawy zawodowe, napięcie odpływa daleko, jestem tylko „tu i teraz”. Wsłuchuję się w miarowe bicie fal, zamykam oczy i odpoczywam. 

Tak, dla mnie rejs jest nie tylko wyprawą od wyspy do wyspy, ale również pozwala zajrzeć w głąb siebie. Pobyć uważnie ze sobą, zatrzymać się choć na chwilę. Szczególnie, gdy w każdej komórce człowiek ma zakodowane matkowanie, w każdym nerwie dyrygowanie, organizowanie, natychmiastowe działanie.  Zdaję sobie sprawę z tego, że mogę być nieznośna dla innych przez tę siłę, która każe mi działać szybko i skutecznie. Zawsze proaktywna. To moja zaleta, ale i źródło zmęczenia. Seneka Młodszy powiedział „Nie powieje Ci przyjazny wiatr, jeśli nie wiesz, do którego portu zmierzasz”. A na tym rejsie mam swój port docelowy – potrzebuję troszkę wyciszyć własne głośniki i znaleźć odpowiedzi na pewne ważne pytania. Dla siebie samej. Więc łapię przyjazny wiatr w prywatne żagle i szukam najlepszego halsu. Marzę już, by ponurkować i pomilczeć pod wodą, natomiast ocean mi na to jeszcze nie pozwala – „jeszcze nie dziś, nie dziś”.  

Przed snem, leżąc już w naszej kajucie ucinamy sobie z Aśką pogawędkę. To nasz drugi wspólny rejs. Cieszę się, że zaraziła się wirusem żeglarstwa, widzę, jak bardzo  czuje się szczęśliwa tutaj. Tak bardzo marzyła, by popłynąć i teraz realizuje swój sen o rejsie. Żyje tutaj całą swoją pełnią. Moja przyszywana siostra. Zasypiamy w połowie zdania.

Dzień czwarty: „Primus inter pares”

Budzi nas słońce i… wiatr osłabł. Laba. Cała ekipa wyrusza na brzeg oceanu i zaczyna się słaaabooooo!. Słońce łaskocze skórę (i lekko spieka niektórym z nas). To, co uwodzi mnie najbardziej, to „odludzie” tej wyspy. Nie znajdziesz tutaj utwardzonych dróg, więc dookoła tylko terenowe wozy (hmm, zrobiłam prawo jazdy na tarpanie i słabość do terenówek pozostała), letnie białe domki kucają przy piaszczystych dróżkach lub… po prostu bezpośrednio przy porosłych kolczastymi krzewami wydmach. Bawimy na plaży właściwie sami, nie licząc pojedynczych wędrowców mijających nas z plecakami i grupy surferów, którzy nieopodal rozbili swoje namioty. Nad nami błękitne niebo, a w oddali przemykają pojedyncze wycieczkowce. A… i katamaran również się znalazł. Bel far niente. Grupowo (w końcu to rejs Grupy Wodnej) wskakujemy do wody i pierwsze demonstracje umiejętności pływackich za nami. Fajnie się tak razem popluskać tym bardziej, że woda o przyjemnej temperaturze około 21 stopni pozwala cieszyć się długą kąpielą bez efektu zamarzania dystalnych części ciała ☺.

Po obiedzie opuszczamy maleńką La Graciosę i kierujemy się na Lanzarote. Na dziobie spontanicznie organizuje się punkt widokowy. Dżoana z rozwianymi długimi czarnymi włosami przypomina syrenkę, która wskoczyła na pokład i rozmową czaruje Darka. Albo odwrotnie.

Wpływamy w cieśninę między wyspami i spoglądamy jak urzeczeni na to, co dzieje się przy brzegu. Spoglądamy na miliony białych kropelek tworzących fontanny i wielowarstwowe pióropusze. To turkusowe fale, rozbijając się o nadbrzeżne skały, budują tę finezyjną jednosekundową galerię powietrzno-wodnych rzeźb. Doświadczamy piękna żywiołu, którego żadne zdjęcie oddać nie zdoła.  Natomiast nasze profile i owszem, niczego sobie prezentują się na fotach wśród rozbryzgujących fal, więc kto tylko pragnie, na kilka minut zamienia się w modela wystawy „Ja i morze” (nie mylić proszę ze „Stary człowiek i morze”). 

Zostawiamy za nami skały, samotną latarnię i kipiel obfotografowaną z każdej strony. Płyniemy. Na początku brzęczy kataryna, niemniej w końcu wiatr rozwiewa się bardziej niż dobrze i już na żaglach, lewym halsem w półwietrze mkniemy w stronę Lanzarote. Łódź prowadzą Bartek i Janek, dyskretnie tylko wspierani okiem kapitana.

Tak, kapitan. Teraz o Nim. Przeglądając kiedyś jakiś słownik żeglarski, znalazłam definicję kapitana: „Pierwszy po Bogu”. To, co mnie urzeka w rejsach z Grupą Wodną to bez wątpienia fakt, że kapitan Marcin, jeśli już jest pierwszym, to wśród równych.
Owszem, przewyższa nas o lata świetlne doświadczeniem i umiejętnościami żeglarskimi, natomiast uczy, angażuje, objaśnia, wszystko z taktem i kulturą oraz niebiańską cierpliwością. Stanowczo przejmuje stery i podejmuje decyzje, gdy wymaga tego bezpieczeństwo ludzi lub łodzi, jednocześnie dba o to, by załoga czuła się z tym dobrze. Preferuje demokratyczne decyzje zawsze, gdy tylko można takie podejmować i potrafi dostosować się do woli grupy (sławne „przekonałeś mnie” ☺). Słowem – szanuje ludzi. To, plus poczucie humoru i gawędziarstwo (ech, empik, empik) przyciąga nas na rejsy z Marcinem. Tak, nasz kapitan to zdecydowanie  „primus inter pares”.

Polowanie podwodne, Magda robi coraz lepsze fotki

Ale wróćmy do trasy na Lanzarote. Początkowo planujemy nocować na Orzoli, jednak zwiększająca się fala i niekorzystny wiatr uniemożliwiają nam wejście do tego portu. 

Ocean robi się bardziej chimeryczny, głośniejszy i wzburzony, a ja płacę za nieuwagę – przelewająca się przez rufę fala wdziera się do naszej kajuty przez niedomknięte okienko i zalewa mi materac ☹. Buja zdecydowanie. Część załogi czuje się gorzej, niektórym jeszcze doskwiera choroba morska. Po raz pierwszy sytuacja na oceanie robi się nieco groźniejsza, Bartek i Janek nieustannie sprawdzają locje i GPS, skupiamy się na „walce” z falami. Warunki wymagają szybkiego oraz precyzyjnego wykonywania komend, przydałaby się jeszcze większa biegłość żeglarska – czujemy to na własnej skórze. Chcemy się rozwijać, więc w czasie najbliższych dni ćwiczymy węzły, komendy, manewry – każdy na swoim poziomie zaawansowania. Jeszcze nie wiemy, jak nam to się przyda u schyłku rejsu.

Natomiast najważniejsze, że w rozhulanej aurze, po dłuższej, niż zakładaliśmy podróży (cóż, na oceanie planujesz, ale i tak ostatecznie matka natura ustala za Ciebie warunki), późnym wieczorem bezpiecznie docieramy do Puerto Calero. To prywatna marina, która zaskakuje nas bogactwem sklepów z „wyższej półki cenowej”, ale również zorganizowaniem i czystością. Padamy spać wymęczeni wrażeniami i towarzyszącą im adrenaliną.

Dzień piąty: „To był połów” 

Poranek. Ogromne fale przelewają się przez mury portu Puerto Calero, zalewają pirs i nie tylko pirs. Jedna z nich (ewidentnie płci żeńskiej ☺), nadzwyczaj wyrośnięta i ciekawa życia „po drugiej stronie muru”, przedziera się nieskromnie przez małe okienko do… męskiej toalety i zalewa ręcznik Darka. Całe przedpołudnie uważamy, by nas nie zmyły.

Dzisiaj bijemy rekord! Kapitan łowi ponad 20 kg ryb! Mina Marcina mówi sama za siebie – „jam tego dokonał, patrzcie i podziwiajcie!” Podziwiamy i fotografujemy rybny bukiet, robi wrażenie na FB. A my – chwytamy za noże! Powoli bowiem wszyscy czujemy, że być może, zamiast na rejs turystyczny, trafiliśmy na rejs traulerem ☺ (za to niemal z darmowym wyżywieniem). Rozpoczyna się wesołe zespołowe drugie skrobanie w ciepłym portowym wietrze, w którym „dziewictwo rybne” tracą Małgosia i Darek, mocno wspierając duet mój i Bartka. Skrobiemy, patroszymy i kroimy, a Janek płucze zarówno ryby, jak i nas również od czasu do czasu (cóż, nie będę szczegółowo opisywać, co ryby mają w środku). Pięcioosobowy zespół uporał się z tymi kilogramami w niecałą godzinę. Moja biała koszulka jest udekorowana kropkami z krwi i łusek, a to zbliża mnie emocjonalnie do pewnej panny barakudy, odtrącanej przez niektórych z racji wątpliwej urody, a ucałowanej czule przed oskrobaniem w wysunięty pyszczek. Fakt, urody jej brakuje, łuskę ma drobniutką i uporczywie trzymającą się skóry, za to smak wynagradza wszelkie poświęcenie (moje).

Bliskie spotkanie Magdy z Barracudą

Mina kapitana spoglądającego w wiadro pełne rybich kawałków – bezcenna ☺. A nasz ślinotok, gdy Dżoana z właściwym sobie spokojem i opanowaniem walczy z tą ilością na patelniach… ech, szkoda, że tego nie nakręciliśmy. Właściwie napisać, że najedliśmy się, byłoby niedopatrzeniem, wręcz grzechem – my się po prostu objedliśmy, a niektórzy nazwaliby to obżarstwem. Tylko ryby i wino, nawet z chleba zrezygnowaliśmy. Cóż, hedoniści wszystkich krajów łączcie się!

 A z tego, co zostało, postanawiamy zespołowo ugotować uchę. Dziewczęta przygotowują warzywa, a Darek, występujący w roli mistrza ceremonii, doprawia zupę. Cóż… praca zespołowa, to zespołowa, więc dorzucam swoje trzy grosze i tak drogą negocjacji i delikatnej perswazji (ha, negocjować z prezesem Darkiem ☺) ustalamy ostateczny skład potrawy, w którym dla mnie nowością są pomidory, a dla Darka ilość wina. Podróże kształcą, również kulinarnie.

Późnym popołudniem wynajmujemy busa i ruszamy na krótki rekonesans do Arrecife, pobliskiego miasteczka.  Życie na jachcie pozwala zapomnieć o kalendarzu. Tym większe zaskoczenie, gdy w sklepie w miasteczku otacza nas kolęda „Jingle bells, jingle bells”. I mnóstwo oświetlonych drzewek. Fakt, pozostały  trzy tygodnie do świąt, a ja, zajadając miejscowe słodkie ciastka i popijając sokiem z gorzkich pomarańczy, czuję się jak w środku lata. Zupełnie jakby dwie osie czasu biegły  niemal równolegle, nie przeszkadzając sobie, niekiedy tylko o siebie zahaczając. Ciekawe.

 A po powrocie do naszego pływnego „domu”, czeka na nas wino oraz zupa, która okraszona zakupionymi w mieście krewetkami pieści nasze kubki smakowe,  podczas gdy ucho i uwagę pochłaniają Polaków długie i bardzo przyjacielskie rozmowy. 

Dzień szósty: „Smak Lanzarote”

Pierwsza przyjemność – śniadanie „made by Aśka” – jabłka w cieście a’la niebo w gębie. Dzisiaj schodzimy na ląd. Z Puerto del Carmen nasza wycieczka kieruje się na północ, w stronę Orzoli. Poranna kawa w porcie, do którego nie wpłynęliśmy  przedwczoraj ostatecznie nas wybudza, a busik prowadzony doświadczoną ręką Marcina zgrabnie pokonuje krawężniki i inne przeszkody. Kierunek – zachód, Mirror del Rio, czyli niebiańsko położony punkt widokowy na klifie.  Nim dotrzemy na szczyt, zatrzymujemy się w miejscowej bodedze, by kosztować kanaryjskich specjałów – likierów z liści i owoców kaktusa, kozich serów, dżemu z opuncji. Czerwony likier z owoców kaktusa – dla mnie za słodki, natomiast z liści pozostawia w ustach przyjemny, lekko rześki smak. Smak Lanzarote. Pycha. Obładowani upominkami i zapasami na kolację, utargowawszy kilka euro, ruszamy dalej. 

Docieramy do Mirror del Rio i… oszałamiająca panorama dosłownie wbija nas w ziemię. Z wysokości niemal 500 metrów n.p.m. pieści nasze oczy błękitno – turkusowa przestrzeń oceanu z wkomponowaną w wodę La Graciosą oraz widok opadających w dół klifów. Nasze żuchwy również „opadają” z wrażenia, niemniej jakoś je utrzymujemy i kiedy Marcin wyciąga aparat fotograficzny, portretujemy się „na tle” z uśmiechami na twarzy i rozwianym wiatrem włosem. Krótki spacer  klifowym grzbietem i ruszamy dalej, w kierunku Parque Nacional de Timanfaya. A że wszystkie drogi na Lanzarote finalnie prowadzą tam, gdzie chcesz ☺, zatem niezupełnie świadomie wybieramy tę nieco okrężną, pośród miejscowych winnic. Na początku trudno uwierzyć, że to winnice. Pola czarnej ziemi przypominają wielką blachę z drożdżowymi rogalikami. Bowiem każdy niskopienny krzew winny rośnie w specjalnie przygotowanym dołku, dodatkowo otoczonym półkolistym kamiennym płotkiem. Całość sprawia nieprzeciętne wrażenie, co więcej, w takim labiryncie wszystkie prace pielęgnacyjne wykonywane są ręcznie. Stąd cena tutejszego dobrego wina nie dziwi. 

Park Narodowy Timanfaya – niepospolite, niemal diabelskie miejsce. Przestrzeń przez 6 lat zalewana codziennie lawą wyciekającą z około 300 wulkanów. Połacie czarnobrunatnej skały, która jeszcze w XVIII wieku pochłonęła wiele wiosek i istnień ludzkich.

Trasę wulkaniczną zwiedzamy specjalnym autobusem. Szczęśliwie zadbano o to, by tysiące turystów nie zadeptały wulkanicznych pozostałości. Suniemy majestatycznie przesmykami tak wąskimi, że wydaje się niemożliwym, by autobus tędy przejechał (stan karoserii niektórych pojazdów wskazuje na to, że nie zawsze udaje się precyzyjnie wycelować w… drogę).

Podziwiamy różnorodne formy, ogniste góry, zastygłe sople magmy, jakby przed chwilą wymodelowane z plasteliny. Niesamowite, nieco nawet księżycowo – demoniczne wrażenie potęguje muzyka dobiegająca z głośników. Requiem Mozarta przebiega dreszczem przez plecy, gdy myślę, jak kruche i niepewne jest życie na planecie, jak małym mgnieniem pozostaje nasza egzystencja wobec wieczności. Czuję, że podobne myśli kłębią się również w głowach moich towarzyszy, wymieniamy spojrzenia pełne zadumy.

Z drugiej zaś strony – tempo, w jakim porosty i mchy zasiedlają ubogą skałę, pozawala ufać, że życie ma szansę rozwinąć się nawet w najbardziej niekorzystnych warunkach. I tego się trzymajmy.

Po trwającej około 40 minut przejażdżce wśród lawy, czeka nas jeszcze jedna niespodzianka. Chrust wrzucony do dołu zapala się wielkim płomieniem w kilka sekund, a woda wlana do rury wkopanej w ziemię wybucha wielkim gejzerem (co udało się kapitalnie uchwycić na fotografii).  Ziemia pod naszymi nogami wciąż wrze.

Oczy nasycone, w duszach nieco nostalgii i przerażenia, natomiast życie to życie i wszyscy czujemy burczenie w brzuchach. Chwila poszukiwań i znajdujemy się w polecanej miejscowej restauracji w Femes. Wita nas niemówiąca „ni w ząb” po angielsku maleńka hiszpanka, serwująca dania spod nietuzinkowego zdjęcia, przedstawiającego niemowlę przystawione przez matkę do wymienia… kozy. Znaczy – tutaj nas na pewno nakarmią przednio. I takoż się staje. Zamawiamy na migi i rozkoszujemy się smakiem koźliny (a jakże ☺), krewetek, soczystych steków, kanaryjskich „papasarrugadas”, czyli ziemniaków w mundurkach serwowanych w grubej morskiej soli z sosami mojo.  A na koniec okazuje się, że owo niemowlę, to nie kto inny, a  obsługująca nas hiszpanka. 

Po powrocie na naszą łódkę ogarnia nas to znane nam już wcześniej uczucie: „Panowie, no słaaabooo, oj jak słaaabooo było” ☺.

Dzień siódmy: „Magiczny Rubicon” 

Opuszczamy port, po drodze mijając najprawdziwszą „yellow submarine” oraz setki młodych triathlonistów zagarniających wodę ramionami. Wypływamy w kierunku Punta del Papagayo. To najdalej na południe wysunięty przylądek Lanzarote, a jego nadbrzeże tworzą przeplatające się urokliwe zatoki i cudne plaże z jasnobrązowym piaskiem. Pogoda słoneczna, rzucamy kotwicę i parkujemy w intymnej zatoce z piaszczystą plażą – od tej chwili naszą prywatną (plaże te są dostępne tylko z wody, od strony lądu otacza je klif z ciemnych, ostrych niedostępnych skał). Jak w raju!  Plażing, smażing, pontoning.  Czas wolny, załogo!

A w mojej duszy alegria! Morze się uspokoiło, mogę ogłosić premierę pianki i wskoczyć do wody, by wraz z kapitanem połowić ☺. Gęba śmieje mi się od rana z tego powodu. Lalala!

Wirusa „spearfishing” złapałam w ubiegłym roku, podczas wspólnej z Grupą Wodną wyprawy żeglarskiej do Grecji. I czuję, że ulokował się w zwojach nerwowych, dostał się do serca, otoczył swoimi wpływami mięśnie. Zarażona oraz bogatsza o ubiegłoroczne doświadczenia, jestem zdecydowanie lepiej wyposażona. Zabrałam cieplejszą piankę, kaptur i rękawice oraz… szkła kontaktowe, by z – 6,5 dioptrii widzieć pod wodą. 

Zatem ruszamy. Nasza dmuchana, przypięta do kuszy czerwona, przybrana w polską flagę bojka pozwala mi trzymać kierunek, gdy zostaję daleko w tyle (cóż, nie ta siła, nie ta technika, nie te mięśnie, nie te płetwy… ). Za to determinacja wielkości Mount Everest!

Jakaż ma rozpacz wielka, gdy po przepłynięciu sporego odcinka Marcin wynurza głowę i z miną Kota w Butach mówi: „Zapomniałem noża, a bez niego będzie słabo. Możesz wrócić?”. Oczywiście, że mogę, kto, jak nie ja? Wracam najszybciej, jak tylko potrafię. Brakuje mi jednak kapitańskich metrowych płetw, więc nim docieram do żaglówki, najchętniej ziałabym z językiem na zewnątrz, gdyby nie słona woda dookoła. Mocuję nóż do nogi i korzystam z dobrego serca chłopaków – Bartka i Janka, którzy podrzucają mnie pontonem w okolice czerwonej plamki.  Skok i płynę. Plamka się oddala, a ja płynę pod prąd, więc…. Na dodatek źle założyłam maskę i przecieka. Poprawiam, jednak wciąż jest nie tak. Co więcej, ze sporej odległości i poziomu morza trudno wypatrzeć tratwę, mimo jej koloru. Płynę w kierunku skał i jaskiń z nadzieją, że tam właśnie zaczaił się nasz podwodny łowca. Mam rację. Ufff. Czuję się bezpieczna. Oddaję nóż i już po chwili, oczarowana widokami małych podwodnych jaskiń, kamiennych form i kolorowego życia, zapominam o wysiłku, który spowodował zadyszkę i skurcz mięśni. 

Marcin, w swojej nowej maskującej piance, jest doskonale niewidoczny na tle skał, a jednak ryby nas wyczuwają i umykają. Mimo to, udaje się wypatrzeć i ustrzelić dwie kałamarnice i trzy dorady. Gdy po niemal trzech godzinach wracamy, szczękam zębami z zimna (pierwszy raz żałuję, że nie mam grubszej warstewki tłuszczu) i zmęczenia, a obtarte palce u nóg krwawią. Cudni Janek i Bartek zgarniają mnie z wody na ponton. Nie dość, że oszczędzili mi sporego wysiłku, to jeszcze okazuje się, że poczucie bezpieczeństwa w czasie łowów nie było bezpodstawne – chłopcy dwa razy wypływali sprawdzić, gdzie jesteśmy i jak się mamy. Ta opieka i asekuracja mnie rozczulają, podobnie jak przygotowana przez Aśkę gorąca herbata, dzięki której przeżywam ☺. Bartek oferuje swoje różowe (sic!) skarpetki dla ochrony palców. Tak, coraz bardziej troszczymy się o siebie, co nadaje nowego smaku wspólnemu żeglowaniu. To smak empatii oraz odpowiedzialności za każdego członka naszej złogi. Dzięki, super załogo. 

Głowonogi pocięte zasilają uchę (czekała bezpieczna w lodówce). Nasze dłonie, zabarwione atramentem wyglądają jak ręce górnika przodkowego, ale zupa nabiera niepowtarzalnego smaku. 

Wieczorem spływamy do pobliskiej Mariny Rubicon. Najdroższa ze wszystkich, które odwiedziliśmy (wiem, gdyż trzymam jachtową kasę), jednak port oferuje bardzo dobrą i bogatą infrastrukturę. Pełno tutaj knajpek z muzyką na żywo, restauracji, uroczych hotelików, sklepów i skwerów. Na terenie portu znajduje się również, wliczony w cenę opłaty portowej, odkryty basen ze słodką wodą. Bartek szczęśliwy, będzie stylowym „motylem” czarował miejscowe piękności.

Niewiarygodne, to połowinki naszego rejsu. Zgodnie włączamy szwendacza imprezowego i spędzamy wieczór w jednej z knajpek, słuchając bardzo przyjemnego koncertu w rockandrollowych rytmach oraz sącząc drinki z palemką. Żyć, nie umierać ☺, oj nie!. Co prawda kończę wieczór spektakularną i publiczną wywrotką w trakcie tanecznych obrotów na trotuarze, ale przechodzę nad tym do porządku dziennego. Miałam ochotę potańczyć i już, nie przewidziałam tylko, że błędnik zagubiony wśród fal, zawiedzie doświadczoną flamencitę w tańcu ☺. C’est la vie!

Dzień ósmy: „Mocna przygoda ze szklaną kulą”  

Rankiem, pędząc do łazienki, mijamy stragany i rozkładających swe towary kupców – dzisiaj targ. Super!  Można kupić wszystko – od ręczników po lokalne specjały: likiery i dżemy kaktusowe, sosy „mojo”, sery lub aloesowe kosmetyki. Kupuję sosy. Doskonale nadają się na upominki dla przyjaciół.

Mam apetyt na nagrzane słońcem pomidory, bo te sklepowe lekko rozczarowują, ale, niestety, warzyw i owoców brakuje na targu.

Za to można wypić jeszcze mocną, aromatyczną kawę – przysiąść na chwilę i obserwować życie w portowych alejkach. Wśród zwiedzających stoiska dominuje wiek 60+ i język niemiecki. Widać, która nacja ukochała sobie wyspy. Natomiast kapitański wzrok przykuwają pływające w portowych sadzawkach i kanałach cefale – olbrzymy, obficie dokarmiane przez gości. Oczy mu się świecą znajomym błyskiem. Ale dość, dość, kapitanie smakoszu, mamy już ryby, na które zapolowałeś wczesnym rankiem. Nie będziemy łapać „turystycznych ryb”.

Uzupełniwszy w lokalnym sklepie spożywcze zapasy, mówimy papa Lanzarote i obieramy rejs na trzecią wyspę na naszej trasie, Fuerteventurę.

Po drodze, skuszeni bezchmurnym niebem i czarem maleńkiej wyspy Lobos, cumujemy u jej wybrzeży. Taki dzień trzeba uczcić w szczególny sposób. Impuls daje Janek, a po nim jak na komendę wszyscy wskakujemy do lazurowej wody z kieliszkiem białego, zimnego wina w dłoni. Tak, jest słabo, Panie Kapitanie, oj jak słabo na tym rejsie! Widać to na zdjęciach (wszystkie foty z rejsu można obejrzeć w galerii Grupy Wodnej). Anhedonia omija nas szerokim łukiem w czasie tej wyprawy.

Po wspólnym toaście w wodach Atlantyku, postanawiamy dotknąć i posmakować malowniczych wybrzeży. Ekipa pontonowa – kierunek plaża. Kapitan spogląda to na kuszę, to na mnie – cóż poradzić, skoro taki akwen wręcz idealnie nadaje się do łowiectwa. Tym razem zabieram ze sobą kamerę go-pro, by utrwalić podwodne poczynania. Zakładam również, a jakże, różowe skarpetki ☺.

Prywatna plaża na Rubikonie (Lanzarote)

Tym razem łowienie okazało się być krótką przygodą, gdyż dowiedzieliśmy się, że buszujemy w granicach parku narodowego, co po prostu umknęło naszej uwadze. Cały epizod kończy się podpłynięciem gwardii wodnej do naszej łodzi (ach, czujni są Ci Hiszpanie, zdążyli zawiadomić stosowne służby nim wróciliśmy na Sabora). Bardzo kulturalna wymiana zdań i kontrola oficjalnego pozwolenia na łowienie pod wodą (ha, błogosławieni łowiący legalnie!) została zwieńczona pouczeniem, że w tym miejscu nie wolno łowić, do czego się z szacunkiem stosujemy. Ot, przygoda. Człowiek uczy się całe życie.

Spływamy w kierunku Fuerteventura. Na dachu naszej łajby do zmierzchu rozmawiam z Małgosią, utkała nam się ważna rozmowa dwóch odmiennych energetycznie typów. Różnimy się percepcją świata i pewnie przetwarzaniem informacji o nim również. Jednak to nie zmienia faktu, że kiedy rozmawiamy o sprawach istotnych – o wartościach w życiu, o autorytetach napotkanych na swojej drodze, o priorytetach – odkrywamy, jak wiele nas łączy. A nawet, jeśli coś widzimy inaczej, to jakże fascynującym przeżyciem jest otworzyć się na czyjąś odmienność. W tak magicznym otoczeniu, w świecie, którego bez mapy i nawigacji eksplorować nie sposób, wielokrotnie przekonujemy się, jak bardzo różnią się od siebie nasze mapy rzeczywistości (dosłownie i w przenośni) i tylko od nas zależy, jak dokładnie w ten inny świat się zagłębimy. Niepowtarzalna wręcz okazja do odkrycia drugiej osoby –  to właśnie urok i smak podróżowania na tak małej powierzchni. A każda rozmowa pozostawia w nas ślad. Małgosia pozostanie na zawsze w mojej mapie pewną małą, lecz mocną i ważną zmianą. Dziękuję.

Zmierzch pozostanie też obecny w galerii tej wyprawy uroczymi, portretowymi zdjęciami, z których rozmazany trójkąt „kapitan, pierwszy oficer i bom” należą do moich ulubionych (i moich ☺).

Wchodzimy do Puerto Deportivo el Castillo już w ciemnościach, ostrożnie wymijając niebezpieczne płycizny. I tutaj nocujemy. Ale jak nocujemy! Już późnym popołudniem zwiększa się aktywność Bartka. Co chwilę pożycza przybory papiernicze i tajemniczo znika w kajucie. 

Wieczorem dowiadujemy się, co było motorem działania Bartka. Otóż, nasz KO-wiec i pierwszy oficer w jednym, przygotował niezapomniany wieczór andrzejkowy.  Odkrywamy na nowo w sobie dziecko i… wróżymy! Wróżymy sobie najbliższe podróże morskie – wygląda na to, że popływamy na wielu akwenach (losuję Pacyfik, jest cool!), lejemy wosk przez klucz i rzucamy kontury na sufit. Każdy kształt kojarzy się z… bomem ☺. Mesa drży od naszego śmiechu. Wreszcie wyścig butów – kto z nas pierwszy popłynie na Karaiby? Na koniec muzyka i tańce! O Bartku, biję pokłony za pomysł, chęci i wykonanie. Dawno się tak nie ubawiłam. 

Dzień dziewiąty i dziesiąty: „O płynących Aniołach morskich, Barkach i Czarnych Madonnach”

Niewiarygodne. Grudzień, a termometr wskazuje 20 stopni Celsjusza w cieniu, w słońcu jeszcze przyjemniej.

Całkowite odprężenie. Załoga leniuchuje, troszkę zwiedza, troszkę kupuje. W porcie znajduje się dobry sklep z perfumami, w którym zostawiamy nieco euro. 

Przedkładam zapach oceanu nad perfumy i po śniadaniu postanawiamy z kapitanem wypróbować naszą taktykę przybliżenia się do skał tak, by ryby nie poczuły naszego ruchu. Szczęśliwie fala dzisiaj jest bardzo spokojna, więc przytulenie się do skał jest i łatwe, i bezpieczne. Zostaję trochę w tyle, by łowca mógł przyzwyczaić ryby do swojej obecności. Kontempluję podwodny świat – dziesiątki krabów siedzących na kamieniach, gotowych umknąć w głąb w sytuacji najmniejszego zagrożenia. Staram się zawisnąć w toni bez ruchu. Ale kusi mnie, by zajrzeć w schowki podwodnych wielonogów. I zaglądam. Łypią na mnie wielkie oczy, wojowniczo machają skrzypce. Mam się bać☺. Żałuję, że nie mam podwodnego teleobiektywu. Podpływam do kapitana w chwili, gdy ten strzela groupera. Chwilę później Marcin wskazuje przed siebie kuszą, a ja zamieram… Nad dnem sunie dwumetrowy rekin płaszczkowaty (jak mi się wydaje w tym momencie), mijając nas tuż, tuż. Modlę się, by kapitan nie strzelił, ale i on wpatruje się zaskoczony takim sąsiedztwem. Ufff, poczułam się intruzem w tym ekosystemie. I nawet nie zdążyłam zrobić zdjęcia!

Koniec końców ryba okazała się być drapieżnikiem, Aniołem morskim (alias Raszpla zwyczajna – kto wymyślił taką nazwę?),  łączącym cechy budowy i rekina i płaszczki. 

A grouper, nim go zjemy, posłuży jako model w pewnym konkursie na FB☺. Natomiast my ponownie patroszymy, a nade wszystko utrwalamy na fotografiach „Przewodnik sprawiania ryb dla początkujących☺”. Dobra zabawa!

Późnym popołudniem wyruszamy w kierunku Puerto Rico na Gran Canarii. Przed nami ponownie kawał żeglowania.

Płyniemy na silniku, humory dopisują. Zaczynamy śpiewać. Kolejność dowolna, ale zupełnie spontanicznie Bartek (absolwent Akademii Marynarki Wojennej!) intonuje pieśni żołnierskie, by następnie płynnie przejść do szant (no, nie wszystkich słowa pamiętamy, ale nam to nie przeszkadza). Zupełnie niespodziewanie kończymy religijnymi: Barką i Czarną Madonną, które zebrane razem popłynęły w ciemną noc mocnymi głosami Dżoany, Bartka i moim. Hmmm, kapitan chyba do tej pory nie miał załogi o tak szczególnych preferencjach wokalnych, ale… podróże kształcą. PS. Mina Marcina…  po raz kolejny bezcenna ☺. 

Nocą lekko popaduje, natomiast wachta Janka ma szczęście do wiatru i stawia żagle. Bez silnika jest ciszej. I nie pachnie tak bardzo ropą w mojej kajucie. Można spać spokojnie. 

Nad ranem w poniedziałek oczom podróżników ukazuje się Gran Canaria. Wyspa wita nas mrocznym spojrzeniem spod grubej czapy chmur.

Około południa wpływamy do portu w Puerto Rico. Dżdżysto, ale ciepło i co kilka minut słońce wygląda zza chmur by wysuszyć to, co krople dżdżu moczą. Ogłaszamy pranie i szorowanie. Również pokładu, gdyż wiejący w ciągu dnia sirocco nawiewa piasek z Sahary. Przywiera on do skóry, włosów, miesza się z drobinkami soli, osiada na kadłubie. Pucujemy łódź zespołowo, ze szczotą w ręku przypominam sobie amerykańską kreskówkę o marynarzu Popeye ☺. A moje marzenie o super załodze już się ziściło, doszliśmy do etapu, gdy o niektórych sprawach nie trzeba mówić, po prostu robimy. Ze szczotą w rękach również.

Popołudniu lekcja pływania, tym razem bez płetw. Do portu przylega duży naturalny basen, zatoka otoczona plażą i hotelami. Część załogi – Marcin, Janek, Bartek, Darek, Dżoana i ja wyruszamy popływać. Niektórzy (i dlaczego to znowu kapitan?) mają szczęście i wypatrują żółwia w basenie. 

Wieczorem – wyjście do pubu z irlandzką muzyką, guiness i tańce. I tym razem w  czasie pląsów utrzymuję pion na parkiecie, choć Bartosz daje wycisk starszej pani.

Dzień jedenasty: „Pralka” 

Słońce. Deszcz. Słońce.

Część załogi wybiera się na wycieczkę do Maspalomas, podziwiać wydmy. Docierają tam autobusem, wracają zachwyceni i obfotografowani. Super. Bartek wymęczony nocnym pływaniem leniuchuje, czyli śpi i ćwiczy „kaloryfer” na zmianę.

Z kapitanem fantazjujemy o łowieniu, choć jakoś dzisiaj mam mniejszą ochotę, a Marcin również nie naciska. W końcu jednak postanawiamy zapolować na „obiad”. Może wreszcie trafi się tuńczyk? Dodatkowo szalę przeważa argument, że… tak, od przedwczoraj nie jedliśmy ryb na kolację ☺. Wypływamy poza port z zamiarem przywiązania gdzieś pontonu i połowienia swobodnie. A za portem – zaskoczenie. Fala przybojowa jest bardzo silna, nie możemy zostawić pontonu, rozedrze się o skały. Przywiązuję sobie naszą dmuchaną łódkę w pasie i ciągnę za sobą. Jednak zarówno silne prądy i wysoka, ciągnąca fala to spore wyzwanie. Zostaję w tyle. Marcin, zorientowawszy się, wraca i pomaga – chwytam bojkę, a kapitan trochę mnie ciągnie. Odzyskuję siły. Podpływamy bliżej skał. Czuję się dosłownie jak skarpetka w pralce. Dookoła wirują miliony bąbelków powietrza, fala rzuca mną jak łupinką na skały, przewraca. Zużywam mnóstwo energii, by utrzymać się w tej kipieli. Próbuję fotografować. Nagle czuję lekkość – ponton jakimś sposobem rozwiązał się i umyka. O, nie! Nasz środek transportu i kaucja! Na szczęście zauważam to szybko, włączam dopalanie i łapię łotra. Ufff. Teraz trzeba tylko go zawiązać. Miotana we wszystkie strony jakoś wiążę pod wodą węzeł ratowniczy i mocuję ponton ponownie do siebie. Ćwiczenia robią swoje☺. Dzięki Ci, kapitanie, za mobilizowanie nas do praktykowania. Po jakimś czasie znajdujemy spokojniejsze miejsce i ryby. Jest obiad. Wracam wykończona, z bólem kolana, ale i dumna z siebie. Pokonałam własną słabość, wytrzymałam, potrafiłam sobie poradzić pod wodą. Jestem twarda. Ktoś kiedyś powiedział: „Żeglowałem pod wiatr, płynąłem pod prąd, niemożliwe stało się możliwym. Mogę wszystko”. Tak właśnie się czuję. I jestem bogatsza o pikantny smak wyprawy. Z drugiej strony szczerze przyznaję, że gdyby to było moja pierwsza podwodna wyprawa, mogła by być ostatnią. Nie, nie czułam strachu. Sama w trudnych momentach reaguję spokojnym działaniem. A nade wszystko wiedziałam, że jesteśmy we dwoje. Cały czas kontrolowaliśmy sytuację. Zaufanie do umiejętności Marcina i do jego zmysłu oceny sytuacji pozwala zachować spokój. W końcu jest instruktorem. I to mi daje bezcenne poczucie bezpieczeństwa.

Kapitan gotowy do połowów

Oczywiście, uznanie z ust Marcina już na lądzie osłodziły ból mięśni ☺ i nakarmiły dodatkowym deserem moje wewnętrzne poczucie satysfakcji. Kiedyś będę o tym dniu opowiadać wnukom.

A wieczorem ekipa oprawia rybki i po raz kolejny mamy darmową, dietetyczną śródziemnomorską  kolację na Atlantyku. Mniam. Przez trudy do…smaku dorady ☺.

Jeszcze tylko zakupy lokalnych kremów i balsamów z aloesem (miejscowe dobro kosmetyczne na Gran Canarii) i wieczorem opuszczamy piękne i gościnne Puerto Rico. Płyniemy w kierunku osławionych Los Gigantes na Teneryfie, czyli powoli wracamy.

Pełnię pierwszą wachtę z dwoma panami. Warunki bajeczne. Zawsze się dziwiłam, dlaczego niebo nad wyspami Kanaryjskimi jest prawnie chronione – tak, to powietrzny rezerwat. Teraz rozumiem. To sklepienie doskonałe. Powietrze jest tak przejrzyste, że na firmamencie widzisz każdą najmniejszą gwiazdę. Masz wrażenie, że zagarniasz je rękoma. Jak na obrazie Van Gogha „Niebo gwiaździste nad Rodanem.” Tyle, że na oceanie wszystko odbierasz mocniej. I może dzisiejsze przeżycia sprawiają, że widzę, czuję, doświadczam obecności Najwyższego. Czuję, jakby Stwórca posypał nam głowę świetlistym konfetti, sam wyciągając rękę i mówiąc: „Spójrz człowieku, jakim pięknem Cię otaczam”. 

W połowie wachty stawiamy żagle i robi się jeszcze bardziej magicznie. Ten moment lekkiego przechyłu gdy płótna zasysają wiatr. Żeglowanie nocą pod żaglami niesie w sobie siłę legend opowiadanych przy świecach… Pięknie i strasznie, bezpiecznie i tajemniczo jednocześnie. Wokół nas kompletna ciemność, w zasięgu wzroku nie ma żadnych jachtów. Przez całą noc wachtowi wypatrzą tylko pojedyncze żaglowce. Cisza. Rozmawiamy szeptem, by pozwolić innym spać.  Noc pełna drobnych gestów – ciepła herbata i kanapki pozwalają wachtowiczom wytrwać i utrzymać opadające powieki otwarte. To dlatego właśnie zawsze nawigujemy przynajmniej we dwoje. Dajemy sobie wsparcie, a jednocześnie poznajemy nasze prawdziwe natury. Poznajemy siebie w momentach, gdy jest trudniej, gdy organizm odmawia współpracy, gdy niekiedy warunki zewnętrzne się pogarszają, gdy już nie można niczego udawać, jest się sobą. Poznajemy siebie w działaniu, nie deklaratywnie. To zbliża. Tej nocy również zbliża. Wiatr 6-7 knotów, bajdewind, sternik zbacza trochę z kursu, by zmniejszyć kołysanie łodzi, by załoga mogła spać.

Kończymy dyżur.

Czuję się zmęczona, jednak nie mogę zasnąć. Adrenalina krąży w naczyniach, a na dodatek wraz z Aśką, mą towarzyszką, trochę „lecimy” na siebie w kajucie. W końcu zasypiam, ale na krótko.

Budzi mnie poruszenie na pokładzie, „góra” szykuje się do manewru – uszu dobiegają komendy – zwrot przez rufę. Trochę rumoru, słyszę mruczenie wybieranych lin i strzał żagli miotanych wiatrem, ot żeglarska codzienność ze średnio doświadczoną załogą, korekta manewru, uspokajający głos kapitana i jesteśmy na właściwym kursie, można spać dalej.

Kapitan daje poczucie kontroli i bezpieczeństwa, z drugiej strony wiem, że oddaje stery w ręce pozostałych „mocnych” żeglarzy – Janka i Bartka, mając do nich ogromne zaufanie. Widzę, że nieustannie pracuje z chłopakami rozwijając ich samodzielności w podejmowaniu decyzji i prowadzeniu łodzi. Stąd wspólne analizy, rozmowy, namawianie do wykonywania manewrów. Jednocześnie kapitan doskonale wie, że panowie doprowadzą nas bezpiecznie do portu. Podzielam tę wiarę. Faceci  są cool. I każdego dnia, po nocnym przepłynięciu, cieszę się, że pływam z taką ekipą i mogę się od nich uczyć. A także zwiedzać i leniuchować w ciągu dnia.

Dzień dwunasty: „Cumy na Los Gigantes”   

Wstaję wcześnie. Za sterami Marcin. Słońce, ale rześko. „Jajka sadzone w bujaniu” na śniadanie. 
Niemal nic nie mówimy. Ocean się uspokoił i ten spokój pragniemy uszanować. Około godziny 10.00 powoli budzi się życie jachtowe, a po naszej prawej burcie zaczyna pojawiać się Teneryfa z ośnieżonym szczytem Pico del Teide. Tutaj upał i słońce, tam śnieg. Magiczny widok.

W południe zawijamy do portu Los Gigantes. W obliczu ogromnych klifów rozciągających się ponad naszymi głowami wydajemy się łupinką Calineczki. Super wrażenie!
Niestety, nie ma dla nas miejsca przy pływających kejach, musimy zacumować longside przy betonowym nadbrzeżu. Co to oznacza w porcie, w którym  kilkakrotnie w ciągu doby poziom wody się zmienia, a różnice sięgają dwóch metrów? Wyszłam na zakupu normalnie, a kiedy wróciłam, nasz jacht był już tak nisko, że trzeba było wskakiwać na pokład. To oznacza również konieczność trzymania wacht i luzowania bądź wybierania cum tak, by się łódź ani nie zerwała, ani nie „dyndała” na luzie.

Dzień upływa na drobnych pracach i przyjemnościach, uzupełniamy zapasy, ale już z wyczuciem. Kwitnie kreatywność kulinarna, tak, by zużyć całe jedzenie. Ryż z jabłkami zasmażany ze śmietaną i pulpeciki, przeplatają się z rybami, które  dostarczamy w „ciągłym wlewie”. W końcu kapitan obiecał wyżywić załogę;-). Załoga zaś przybiera na wadze, przynajmniej męska część. Wybaczcie, małżonki i towarzyszki życia, po prostu smakowało! 

I dzisiaj również znalazło się kilka dorodnych rybek. Nurkowanie nie trwa długo, za to jest bardzo efektywne. Uwielbiam to balotowanie pośród bąbli powietrza. Odnalazłam tutaj pod wodą swoją przystań autorefleksji. Od dziecka, kiedy pływałam, pociągał mnie rytmiczny ruch i ta cisza, kiedy głowa chowa się pod wodę. Rytm i cisza. Jak mantra. Tak, to jest chyba to. Ekspresywna, rozgadana Magda może zawisnąć w toni, pozwolić się otoczyć 20 – to centymetrowym szprotkom i milczeć. Czuję wtedy spokój i głębokie przekonanie, że robię coś fajnego dla siebie. Wyciszam się i oddaję medytacji w granicach mojej wewnętrznej tolerancji. I jest mi dobrze.  

Dzisiaj również fotografuję pod wodą, zdjęcia coraz trafniej oddają to, co się tutaj dzieje. Łapię kilka ujęć Marcina w ciekawych łowieckich sytuacjach. 

Ps. Zmiana skarpetek pływających – wiatr zwiał różowe z jachtu. Teraz niebieskie ☺, czyli stopy „robią za chłopca”.

Z ryb złowionych dzisiaj postanawiamy ugotować zupę. Przepis nieco się różni od prezesowskiej rybnej, ale na tym polega bogactwo zespołu – każdy wnosi swoje doświadczenie do naszej wspólnej kultury. Więc „ucha kapitańska”, jak ją nazwaliśmy, będzie doskonała na jutrzejszy obiad, gdy wszystkie składniki, w tym również ten tajemny (kto oglądał Kung Fu Pandę, ten wie) się przegryzą. I będzie bogata doświadczeniem kulinarnym poławiaczy. 

 Wieczorem Bartek organizuje sobie nurkowanie z akwalungiem na jutrzejszy poranek. Z rozbawieniem odbiera też MMS-y ze zdjęciami córki kapitana, co wzbudza ogólną wesołość i w efekcie wywołuje falę niewinnych żartów. Tak, nasz kapitan pół roku temu został tatą i ze wzruszeniem obserwuję, jak śpiewa córeczce piosenki przez Skypa, jak z czułością z nią długo rozmawia z każdego portu, w którym możemy połączyć się internetowo, jak promienieje, gdy o niej opowiada. I tylko nie docierają do niego MMS-y. Widać, że wszyscy częściej sms-ujemy i dzwonimy. Po prostu tęsknimy już do domów. To normalne. Serce w rozterce – z jednej strony dusza chciałaby zostać i kontynuować tę niesamowitą przygodę, z drugiej… w Polsce pozostali najbliżsi. Ech…

Wieczorem pożegnalne wino i snucie historii. Twarze już ogorzałe (jak Darek to robi, że tak się opalił?), uszy spalone, na stole dla odmiany… ryby ;-). Wachta cumowa raz po raz sprawdza, czy jeszcze pływamy, czy już wisimy w powietrzu, a Aśka bawi się w moderatora – podrzuca tematy, zagaja dyskusję, ma swoje pięć minut. Przed nami długi wieczór wypełniony rozmowami o sprawach ważkich i zupełnie błahych, przykład niemal doskonałej symbiozy introwersji z ekstrawersją, oraz… oczu piwnych i niebieskich (to już dla wtajemniczonych) Chwilo, trwaj!

 Nocą pilnujemy mocowania jachtu. Zmieniam Janka nad ranem, a tutaj niespodzianka – mój cudo druh tak przygotował cumy, że właściwie mogę siedzieć opatulona w kocyk i czytać. Muchos gracias! Słońce pojawia się zza klifu i budzi port  do życia. Wypływają rybacy, portowcy rozpoczynają prace naprawcze, a moja ręka chwyta aparat. Tak powstają „klamerkowe zdjęcia”, bowiem nieustanie coś suszymy i na wszystkich wantach i olinowaniu dumnie, w ilościach ponadprzeciętnych, tkwią klamerki (alias spinacze ☺). Obok śpi jeszcze, upstrzony pirackimi figurkami wycieczkowy żaglowiec, przytulony do nas swoim długim nosem. Za chwilę wyruszy, by kilkakrotnie „dostarczyć” turystów pod najpiękniejszą część klifów. Ale na razie jeszcze drzemie, grzejąc burtę w porannych promieniach.

 Dzień trzynasty: „ Nurkowanie pod okiem olbrzymów” 

Nad nami, niezmiennie od wczoraj, rozciągają się swoimi wielobarwnymi warstwami Acantilados de los Gigantes, czyli klify olbrzymów. 

Promenadą z portu Los Gigantes można dotrzeć do Puerto Santiago, a także wdrapać się na zbocza i spojrzeć na wybrzeże z lotu ptaka. Część załogi wybiera tę opcję z wachlarza dzisiejszych możliwości.

Bartek wczesnym porankiem wypływa z miejscowym instruktorem na nurkowanie ze sprzętem – jego płetwy z Decathlonu prowokują mnóstwo żartów (tak to jest, gdy jesteśmy zmuszeni zapakować się w 15 kg na dwutygodniową wyprawę), niemniej gdy schodzi pod wodę, umiejętności wzbudzają podziw, a jego autorytet rośnie.  Wiadomo, czyja szkoła ☺.

Nadal pilnujemy lin, więc nieustannie ktoś musi dyżurować na jachcie. Wykorzystujemy ten czas przede wszystkim na naprawę żagli. I po raz kolejny chylę czoła przed Jankiem, który swoim szwem udowodnił, iż z powodzeniem może dołączyć do koła gospodyń wiejskich☺. Zdobywa zasłużony stopień hafciarza okrętowego.

Ekipa dostarczająca ryby decyduje się na połowy – to już ostatnia szansa, a podskórnie czujemy, że załodze brakuje tego składnika w pożywieniu ☺. Niespodziewanie ten połów okazuje się najdłuższym. Na początku penetrujemy okolice plaży i pobliskie zatoczki, niedaleko od portu. Planuję sporą sesję fotograficzną, ale ocean płata psikusa, woda jest biała jak mleko, nieprzejrzysta. Trudno utrzymać kontakt wzrokowy z łowiącym, nie mówiąc o fotografii. Szukamy dalej i nagle… otacza nas krystaliczny błękit. I tak kilkakrotnie na przemian, raz mleko, raz diamentowa klarowność. W końcu jednak mój wzrok i oko aparatu przyciągają pobliskie podwodne jaskinie wypełnione tysiącami kolorowych rybek. Śmialiście się kiedyś głośno pod wodą? Nie mogę się opanować widząc walki i wzajemne podszczypywania małych drapieżników. Aż mój śmiech (a właściwie gulgot) rozgania małe sekutnice☺. Ale już po chwili ponownie wiszę w chmurze błyszczących rybek, pływających całymi ławicami pośród sięgających dna promieni słońca. Doświadczam pięknych wrażeń, estetycznych i egzystencjalnych. I nagle…tak, Marcin wskazuje ręką na kolejnego anioła morskiego. Yes, yes, yes!.

Mija umówiony czas i podpływa nasz jacht z załogą na pokładzie. Bartek promieniuje dzikim szczęściem i znad koła sterowego dzieli się wrażeniami z nurkowania. Jest z siebie dumny, zszedł głębiej niż zakładał. Jego nastrój udziela się wszystkim, tym bardziej, że właśnie podpływamy pod imponujący, najwyższy i najpiękniejszy fragment klifów, miejsce w pobliżu połączenia wąwozu Masca z wodą.

Zaplanowaliśmy tutaj kilka godzin postoju, a później powrót nocą do Radazul. Na razie jednak rozkoszujemy się cudownymi widokami i pięknym ciemnym piaskiem, który okazuje się być zupełnie miałkim i przyjemnym. Dżoana chlapie się w wodzie z taką dziecięcą radością, że aż przyjemnie popatrzeć. Małgosia ma ochotę dołączyć do ekipy podwodnych myśliwych, ustalamy zatem, gdzie będziemy się kręcić i  kontynuujemy pływanie. Zabawne – setki turystów podziwiają to, co nad ziemią, my skupiamy się na „podwodziu”. A tam bogato. Spore ławice barakud wędrują ustalonymi, sobie tylko wiadomymi szlakami. Nie są duże, wiec Marcin je oszczędza. Nie zabija dla przyjemności, młodociane ryby są bezpieczne. Ale gdy trafia się dorodna sztuka, ręka mu nie zadrży. Ryby umykają, Marcin zajmuje się ofiarą, ja zaś staram się podążać za ławicą tak, by nam zupełnie nie zniknęła z pola widzenia. Procentuje współpraca i doświadczenie. Gdy nie pilnuję ryb, fotografuję. Każdego dnia przeglądam podwodny dorobek i nabieram fotograficznej mądrości. Wiem już intuicyjnie, jak ustawić aparat, by złapać konkretny kadr (nie mam podglądu w czasie fotografowania). Staram się uchwycić momenty, kiedy kapitan zupełnie zlewa się ze skałami, stając się niewidzialnym dla naszego obiadu ☺. Ekipa małych drapieżnych rybek, podążająca za nurkiem i usiłująca kąsnąć naszą zdobycz, bezwładnie zwisającą u jego pasa na niziołce, również wydaje się tworzyć kompozycję wartą pstryknięcia. Podpływamy do plaży, do reszty załogi. I niespodziewanie walczymy ponownie z falą przybojową, która rzuca nami jak maleńkimi muszelkami (cóż, ciało zanurzone w cieczy traci… więc jesteśmy jak muszelki). Nasza dmuchana bojka przewraca się i gubimy wodę mineralną oraz flagę. Strata tej drugiej boli. Jednak po powrocie na łódź czeka nas niespodzianka – Janek z Darkiem rzucili się do wody i nim banderka utonęła, uratowali ją z odmętów. Biało czerwona flaga wraca do Polski.

To było obfite polowanie. Obfite w ryby, w zdjęcia, we wrażenia. Jednocześnie najdłuższe, spędziłam w wodzie niemal sześć godzin, po których czuję, że między palcami zaczynają mi wyrastać błony pławne, a temperatura ciała niebezpiecznie obniżyła się na stałe ☺. W ustach czuję tylko sól, skóra jeszcze długo powraca do normalnego stanu napięcia. A ja szczęśliwa jak dziecko. Niektórzy pytają, czy się nie boję i nie nudzę. Nie i nie. Wiem jednak, że to zajęcie extremalne, wymagające sporej asekuracji i uważności. Trzymam się zawsze z tyłu osoby, która poluje i nigdy nie podpływam od przodu. Uważam na motorówki, często się rozglądam, mamy  barwne oznaczenie na powierzchni wody. Pływamy w parze zawsze tak, by widzieć siebie nawzajem, co jakiś czas łowiący się odwraca, a ja go zawsze mam „na oku”. Dbam o bezpieczeństwo, nie rezygnując z przygody. Bo to, co karmi moją duszę, to zmiany, nowości i tę moją potrzebę zaspokaja między innymi towarzyszenie w podwodnych łowach. Następny krok – doskonalę pływanie na bezdechu i kupuje kuszę☺. No dobra, za dwa lata, na pewne dość okrągłe urodziny ☺. A co do nudy – zapraszam pod wodę, życie tam tańczy. 

Cóż, wróćmy do akcji. Głodni jak wilcy po kąpielach słonecznych i wodnych wciągamy przygotowaną wczoraj kapitańską rybną (czujemy to wino w składnikach i pracę zespołową również) i namawiamy kapitana na pozostanie w porcie Los Gigantes na kolejną noc. Wszyscy czujemy już zmęczenie, a z naszych wyliczeń wynika, że w ciągu dnia zdążymy dopłynąć do Santa Cruz. Chyba nie mamy już siły płynąć nocą. Słyszymy: „Namówiliście mnie”. Ufff.

Zostajemy w porcie, znajduje się super miejsce przy pirsie, nie musimy więc czuwać przy cumach. Drugie ufff. Zatem przed nami ostatnie oprawianie ryb, los pada na Dżoanę i jednego z panów. Zrobiło się ciemno, widok Dżoany z czołówką wywijającej nożem – do zapamiętania. I ta mina posyłana męskiej części naszej załogi ☺. Super.  

Myślę, że połowa naszej grupy patroszy ryby pierwszy raz w życiu. Tak, z Grupą Wodną rozwiniesz różne umiejętności i talenty, to pewne. A przy okazji… gotowaliśmy z czołówkami niemal codziennie, wspierały nas nie tylko podczas patroszenia, ale i innych prac na łodzi. Warto mieć ze sobą co najmniej dwie.

Nasza z Małgosią ostatnia wachta kambuzowa – smażymy… no cóż, ryby. Z Małgośką doskonale się współpracuje, a im dłużej trwa rejs, tym częściej rwie się do  gotowania, zmywanie zostawiając mnie. Chłopcy patrzą na nas błagalnie – „nie możemy zjeść już nic więcej!”  Cóż, na pewno kulinarnie ta podróż jest mistrzostwem świata! 

Wieczorem jeszcze wypad „ na miasto”. A jutro – kierunek Radazul.

Dzień czternasty: „Ostatni hals z przytupem”

Rano wypływamy z Los Gigantes. Słońce, piękny wiatr, jeszcze ostatnie zdjęcia grupowe i indywidualne focie w okularach przeciwsłonecznych („ale zrób tak, żeby  się odbijało” ☺.) Joanna doprawia ryż z owocami i śmietanką), wszak załoga jachtu o  smakowitej nazwie potrzebuje często smakować…;-) 

Wieje klasyczny fordewind, „idziemy na motyla”, na tle żagli pstrykamy kolejne foty.

Logistycznie wszystko dopracowane. Wczesnym popołudniem zostawiamy Dżoanę i Darka, uzbrojonych w walutę i dobry humor, na północy Teneryfy – ich zadaniem jest dotrzeć na lotnisko północne, wynająć samochód i dojechać na południe, do portu Radazul (wylatujemy z portu północnego, a na Teneryfie trudno wynająć auto na jednym lotnisku, a oddać na drugim ☹). Desant naszej grupy specjalnej do spraw samochodu ma miejsce przy plaży, gdzie windsurferzy odpalają deski w ślizg i gnają po zatoce. Oczy Bartka i Marcina wołają: „Oj, chciałaby dusza do raju!” Też bym stanęła na desce ☺. Ale nasz cel to Radazul, więc podążamy dalej w pełnym słońcu. Na zakończenie rejsu mija nas jeszcze stado delfinów. Ech, cudnie.

Burza na Teneryfie

Niestety, stopniowo pogoda się zmienia. Jeszcze ciepło, ale zaczyna wiać mocniej. Zapada zmierzch, a wraz z nim nadciągają ciemne burzowe chmury. Widzimy je nad wyspą, wiszą bardzo nisko, jakby chciały spłynąć do oceanu. Kolorowane światłami okolicznych portów i miasteczek, tworzą niesamowity widok. Jakby podświetlony dach wisiał nad wyspą. Wyciągam aparat i fotografuję, gdyż taka sceneria rzadko się trafia – powstają fajne, trochę psychodeliczne zdjęcia. Zaczyna padać i coraz silniej wieje. Rozważamy opcję zawinięcia do bliżej położonego portu, ale kontynuujemy podróż po otrzymaniu informacji o warunkach pogodowych z Radazul. Wchodzenie do portu w ulewie może nie jest najmilsze, ale jest bezpieczne. Tym bardziej, że wpłyniemy do portu, który znamy. Ale to nie koniec przygody z przytupem na zakończenie rejsu. Natura postanawia zagrać koncert fortissimo. Ulewa się rozkręca, a wiatr się wzmaga. Ubieramy sztormiaki, zakładamy pasy. Nad wyspą zaczyna się burza. Widzimy błyski, słyszymy pioruny. Liczymy czas – wygląda na to, że nawałnica jest daleko. Zdążymy. Ale błyskawice rozdzierają niebo do samej wody i robi się poważnie. Widać, że część załogi się boi. Kapitan wprowadza najwyższe środki ostrożności, spokojnym głosem informując o sytuacji, tłumacząc potencjalne scenariusze i wydając komendy. Ufam Marcinowi, jego doświadczeniu i odpowiedzialności. Ale nie wszyscy go znają tak samo długo, nie wszyscy pływamy tak samo często, więc mały niepokój nie dziwi. Natomiast tak jak oczekiwałam, po chwili opanowanie i pewność Marcina udziela się wszystkim. Procentuje spokojne wyjaśnianie i wyczerpujące informowanie o sytuacji. Czujemy się bezpiecznie. Bartek i Janek, jako najbardziej doświadczeni wykonują zasadniczą część pracy, my pomagamy przy drobiazgach. Żartujemy, bo Aśka chciała mieć zdjęcia w sztormiaku, a okazji wielu wcześniej nie było, wiec natura wysłuchała jej próśb ☺. Kiedy burza oddala się od nas w głąb lądu, wydaje się nam, że najgorsze już minęło. Jeszcze pada deszcz, ale już dobrze. Niestety, to nie koniec atrakcji;-). Natura nadal brzmi forte. W wodzie pojawią się setki belek i kłód. Spłynęły po burzy do oceanu. Płyniemy z najmniejszą możliwą prędkością, by uniknąć wkręcenia się drewna w śrubę i uszkodzenia silnika. Pyrkami ostrożnie, wypatrując większych kawałów. W ten sposób przemieszczamy się jeszcze około godziny. Silnik momentami się krztusi, ale… dopływamy szczęśliwie. A silnik cały i sprawny (został sprawdzony następnego dnia). Ostatni manewr, wejście do portu, okazuje się koncertowym pokazem umiejętności zespołowych wypracowanych w czasie minionych dwóch tygodni i dowodem na to, że pod wodzą doskonałego lidera można… wejść w każą dziurę. Ups! Parkujemy w miejscu, które na pierwszy rzut oka wydaje się być zdecydowanie za wąskie, by manewr się powiódł. Ale powolutku, genialnie chroniąc obijaczami burty, wykonując śpiewająco komendy (brawo, barwo, dziewczęta i chłopcy, procentuje doświadczenie zdobyte w trudnych momentach) dosłownie rozpychamy miejsce dla Sabora i przetaczamy go do kei. Jeszcze raz brawo! 

A na brzegu, nieco zmoczeni, czekają Dżoana, Darek i wóz (ten ostatni zmoczony najbardziej). Donoszą, że ich również złapała ulewa i burza, a część autostrady, którą jechali, została wyłączona z ruchu z powodu zalania. 

Ale my wszyscy, cała dziewiątka stoimy bezpiecznie na nadbrzeżu „portu matki”.

Dotarliśmy do celu naszej podróży. Dosłownie i w przenośni..

Jeszcze przybijamy sobie piątki i… wielka radość! Krótkie zespołowe sprzątanie, ustalenie zasad transportu na lotnisko w ciągu najbliższych kilkunastu godzin i możemy świętować w pełni. Obsługa portu wita nas szampanem, a właściwie dwoma – mamy więc czym wznieść toast za naszą podróż. Toast za zgodę i komfort współżycia na tak małej przestrzeni w ciągu dwóch tygodni, za zdany celująco egzamin tolerancji. Za to, że mimo różnic charakterów, innych temperamentów i osobowości więcej nas sklejało, niż dzieliło. Za to, że mieliśmy okazję próbować swoich sił i przekraczać własne granice. Za to, że przeżyliśmy w czasie tego rejsu premierę – każdy własną. Za to, co sobie daliśmy wzajemnie i otrzymaliśmy od siebie. Dzięki Wam wszystkim za wspólne dni – bez Was nie miałyby tego słodko- pikantnego smaku ☺.

I choć w sobotę jeszcze pływamy wspólnie, a Marcin i Bartek organizują pasjonujący dwubój wokół plaży, to właściwie żegnamy się już w tej chwili. Do zobaczenia w przyszłym roku.

Epilog:  Sabor na „Sabor”

Smak przyjaźni w różnych odsłonach. 

Smak podwodnej synergii i wsparcia, a co się z tym wiąże, niedostępny w Polsce smak świeżej ryby w niereglamentowanych ilościach. A także atawistyczną wręcz radość z udziału w połowach.
Smak herbaty po nurkowaniu – zawsze będzie mi się kojarzył z pomocą i serdecznością, smak naszej zespołowej wzajemnej troski i empatii.
Smak satysfakcji i dumy, że poradziłam sobie w przełomowych momentach.
Smak bogactwa rozmów z wszystkimi uczestnikami wyprawy.
Smak  symbiozy z naturą. 

Pod wieloma względami była to dla mnie szczególna wyprawa. Potrzebowałam dotrzeć do osobistego portu, by w nim odnaleźć sens pewnych wydarzeń i odpowiedź na kilka pytań. Wyjeżdżam patrząc na wszystko z innej perspektywy. I nawet jeśli nadal „nie wiem” to odpowiedź na niektóre z wątpliwości, to wracam silniejsza przemyśleniami. I to jest mój osobisty smak sukcesu i „wartość dodana”.

Posmakowałam nowego, tak jak na wielu poprzednich wyprawach… Postawiłam kolejne kroki, bawiąc się przy tym doskonale. I ogromna w tym zasługa wszystkich członków załogi, a w szczególności Kapitana Marcina Trudnowskiego, który ma szczególny dar zarażania ludzi nowymi pomysłami i pasjami, a później, jeśli tylko chcesz, bezpiecznego wprowadzania w te pasje. I za to przewodnictwo ogromnie dziękuję ☺.  Myślę, że każdy, kto ma apetyt na życie, szczególnie apetyt związany z jakimkolwiek stanem skupienia wody, może go z powodzeniem zaspokoić z Grupą Wodną. 

Wracam do Polski z ogromnym apetytem na NOWE SMAKI i przekonaniem,że to tylko początek. Liczę, że spotkamy się na kolejnym ciekawym szlaku wodnym, w innym momencie naszego życia, z nowymi doświadczeniami i umiejętnościami. I że się po raz kolejny hojnie tym wymienimy. 
Ahoj, Załogo i Kapitanie.

Magda Prech,
Kobieta ciekawa świata i ten świat bezustannie zmieniająca, żeglarz jachtowy, członek załogi Sabora, coach rozwoju osobistego, trener biznesu. Wierny przyjaciel.

Zobacz galerie z innych naszych rejsów: kliknij
Przeczytaj relacje uczestników naszych rejsów: kliknij
Dołącz do naszej załogi podczas następnego rejsu  ! Oto nasze żeglarskie plany – kliknij